W domu mojego dzieciństwa panował strach przed gromami władcy świata. Musiało być cicho, bo odgłosy życia dziecka, wywoływały furię twórcy, zgniatającą istnienie małej dziewczynki zawsze obwinianej, pozbawianej praw ludzkich. W tym domu godność dziecka była przedmiotem kpiny.
Ulgą było, gdy tyran znikał, trzaskając drzwiami. Ale strach przed nim pozostawał na zawsze. To on zrobił ze mnie ofiarę.
Gdy zostawałam sama, nieruchomiałam z przerażenia, czując, że gdy spojrzę w bok, zaatakują mnie baśniowe potwory czyhające w pustych ścianach.
Byłam tylko delikatnym dzieckiem. Czułym i wrażliwym, siedmiomiesięcznym wcześniakiem. Wystarczyło nie poniewierać. Miałam dobre serce i dobrą wolę. Zawsze dawałam z siebie wszystko.
To była też nieskończoność nudy w samotności, bez szans na poznawanie świata. Jedyny anioł mojego życia, umykał obojętnie w swoje artystyczne przestrzenie. Tylko jej akceptacja nie dała mi zginąć, ale ona myślała, że dziecko rozwija się z powietrza, bez zasilania piciem czy jedzeniem. Jak się nie domaga tego, widać nie potrzebuje. Z miłości do niej, byłam gotowa umrzeć. Nawet wstrzymywałam oddech, żeby nie zakłócać jej myśli i pracy artystycznej. Usłyszałam, że takie potrzeby życia to fanaberie i rozwydrzenie innych, którzy wszystko przeżerają. A ja chciałam zasłużyć na miłość.
Permanentny, prawie całkowity brak picia, niezbędnego do życia i rozwoju organizmu zaowocował już we wczesnym dzieciństwie, ok 7 – 9 lat, straszliwym w objawach nadciśnieniem. Moją głowę rozsadzał potworny ból, z głową w klozecie wypluwałam z siebie flaki. Moje ciało omdlewało w mękach. I tak prawie bez przerw, przez pół wieku. Żyłam tylko w krótkich odstępach , trzymając się nadludzką wolą, żeby ukryć przed ludźmi w jakim jestem stanie. Umierałam na oczach ludzi i mieli to za nic. Nadciśnieniem niezdiagnozowanym przez 50 lat. Pozostawionym przez lekarzy bez ratunku, pod pretekstem, że to migreny i nic się nie da zrobić. Medycy odmawiali pomocy, twierdząc, że opowiadam bzdury. Wmawiali mi, że to migreny nieuleczalne. Widać moje objawy nadciśnienia były nietypowe. Dopiero po wypadku w pracy, uczynionego mi przez koleżankę, gdy zgnieciony rdzeń spowodował mój paraliż nóg. Znalazłam się w szpitalu Grochowskim na rehabilitacji, po cudownym odbarczeniu i rekonstrukcji rdzenia kręgowego przez arcymistrza neurochirurga szpitala Bielańskiego w Warszawie.. Doktor ordynator, kierujący szpitalem Grochowskim w Warszawie, zmuszony koniecznością robił obchód ten jeden raz i uzdrowił mnie w jednej chwili, zlecając lek na nadciśnienie. Bo wcześniej nawet pielęgniarki omijały mnie, mierząc ciśnienie innym pacjentkom. Mimo, że nocami czołgałam się do nich – przy chodziku i błagałam o coś na straszny ból głowy.
Ale ten cud kompetencji lekarskich nastąpił po pół wieku umierania w mękach.
W dzieciństwie wiedziałam, że gdzieś za ścianą jest wroga mi istota, próbująca mnie wyeliminować w swojej dziecięcej obcości. Jak Kain – Abla. Władca był po jej stronie i nagradzał zachwytem za wszystko przeciw mnie.. Szybko zrozumiałam, że skarga i szukanie ochrony, kończy się karą dla mnie. A kara była powalająca – spadały uderzenia i pogarda słów od władcy. Paniczny strach przed nim przełożył się na strach przed całym światem i poczucie bezwartościowości. Sprawił, że bito mnie wszędzie – w domu, przedszkolu, na podwórku i w szkole. Tak działał zwierzęcy instynkt w ludziach. Milczący strach wywoływał atak. Zresztą nikt mnie nie bronił, a ja już nie śmiałam się skarżyć. Myślałam, że jak dorosnę , skończy się koszmar dzieciństwa. W wieku 15 lat zaczęłam pisać dorosłe wiersze. Naiwnie myśląc, że docenią mój talent. Przecież tak czcili Pana poetę. Wydeptywałam swoje ścieżki, wysyłając wiersze w szarych kopertach do literackich pism. Początkowo przyjmowano je chętnie. Ale prędko zaczęła się gehenna zatrzaskiwanych drzwi wydawnictw, milczenie redakcji, wymijające odpowiedzi na listy do wydawnictw. Zapanowała mafijna zmowa milczenia o mojej poezji. Rozeszło się, że nie ma dla mojego talentu błogosławieństwa, wręcz przeciwnie – zaprzeczano nawet istnieniu mojej osoby, mojej poezji. Albo po prostu milczano o mnie i moich wierszach, tak skutecznie, że nawet moi kuzyni nie wiedzieli, że jestem poetką. Potem jeszcze na nazwisko reżim nałożył zakaz druku, który objął też moją osobę.. Prestiżowe wydawnictwo na odpowiedź którego czekałam, przez pięć lat ciszy wstrzymywało druk mojego tomiku. Byłam solą w oku, tego co dał mi życie, godną pogardy czarną owcą. Krytykował nawet istnienie fotografii mojej twarzy na okładkach. Kiedy zaszczuta, udręczona strachem i umieraniem w mękach na nadciśnienie podarowałam ojcu kolejną okładkę z moją twarzą, chcąc wreszcie zasłużyć na jego pochwałę, usłyszałam wściekłe : “jak mogłaś na to pozwolić?” Dedykowane mu tomiki moich wierszy, zostały ukryte przed światem, a nawet przed rodziną. W kręgach intelektualnych, literackich on i jego poplecznicy, rozpowszechniali kłamliwe informacje o moich rzekomych chorobach urojeniowych – w szczególności, że podaję się za literata, co dowodziło obłąkania.. Wierzono im na słowo. Byli tacy co negowali nawet moją tożsamość rodzinną. Fama o moich urojeniach bycia poetką, przekazywana dalej przez kilkadziesiąt lat mojego życia, zadziałała zabójczo. Zdarzało się, że znaczące osoby, parskały śmiechem , kiedy się przedstawiałam. Podarowane przeze mnie tomiki wpychano w szpary niepamięci, komentowano z pogardliwym lekceważeniem. Raz wyproszono mnie ze stołecznego wydawnictwa, zostawiając maszynopis mojej książki na parapecie klatki schodowej. Nawet mnie o tym nie poinformowano, przypadkiem spojrzałam na ten parapet , schodząc po schodach sprzed zatrzaśniętych odmownie drzwi wydawnictwa, kiedy się przedstawiłam. To było szokujące. Szargano mnie i moją twórczość.
Król miał być tylko jeden. A on wystawiał mi takie oczerniające świadectwa.
Wyłącznie w swojej poezji odnajdywałam człowieczeństwo, była moim życiem. Zacierając ślady po mojej poezji czynili zbrodnię na moim życiu. Milczałam, bo tak mi nakazano. Teraz przerwałam OMERTĘ.