Zapadnia

Szukając ocalenia, uciekłam w góry polskiego Olimpu. Porwana w ramiona zbójnickiej miłości. Przyjęto mnie falami nienawiści ze strony zawiedzionych i wspierającej je społeczności. W pierwszy poranek po ślubie listonosz przyniósł mi telegram, w którym oprócz obelg, dostałam zapowiedź, że nigdy nie zostanę matką co było realną groźbą, bo pochodziło od pielęgniarki z miejscowego szpitala. Kiedy już spodziewałam się dziecka owa zawiedziona, straszyła, że obleje mnie kwasem. Dziennikarz potwierdził, że muszę uważać, bo tu już była taka historia. Byłam jak zaszczute stworzenie. Medycy w ramach solidarności z nią, odmawiali mi pomocy medycznej , nawet przepisania niezbędnych w ciąży witamin. Nie wspominając o całkowitym braku opieki medycznej związanej z ciążą. Jedyna spośród lekarzy, ostrzegła moją mamę podczas nieudanej próby pójścia do lekarza w szpitalu, gdy byłam w 9 miesiącu ciąży. “Niech pani zabierze stąd córkę, bo tu może naprawdę znaleźć się dla niej kwas solny.” Wskutek tych tych szokowych przeżyć w Zakopanem, mój poród odbył się o dwa tygodnie za wcześnie i bez żadnej wcześniejszej kontroli lekarskiej. Trzy dni przed ciężkim, kleszczowym porodem, uciekłam pociągiem do Warszawy, prosto w stan wojenny. Nie miałam szczęścia, w warszawskim szpitalu na Solcu, cudem załatwionym przez sąsiadkę Mamy. Muszę tu wyjaśnić, że w tamtym czasie była rejonizacja szpitali, związana z miejscem zamieszkania. Do tego było to tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego. Lekarze zlekceważyli mnie jako pierworódkę i mijali mnie opowiadając sobie kawały. Cudem jeden z nich przechodził obok mojego łózka i złapałam go za palec, mówiąc, że już dłużej nie wytrzymam. Mogło się skończyć tragicznie, bo dziecko od dziesięciu godzin dusiło się pozbawione wód płodowych. Spojrzał, potwierdził i wtedy przybiegło pięciu lekarzy, którzy kładli się na mnie wyciskając dziecko i wyciągali je kleszczami. Zjawiła się też pielęgniarka, która nasłuchiwała wbijając mi metalową trąbkę w brzuch i powtarzała : “wahania tętna płodu”. Było już za późno na cesarskie cięcie czy środki znieczulające dla mnie. Uratowali mnie i synka. Bóg nas ocalił.
Po powrocie do domu uświęconego przed ołtarzem, nastąpiło dopełnienie dekady mojej bytności tam, której nie dało się przeżyć. Tam także obowiązywało prawo dżungli. Strach przekłada się na bezkarny atak. W dorosłym życiu też służyłam do bicia. Byli tacy, w oczach których widziałam, zazdrość o takie niespełnione ich marzenie o biciu dziewczyny, zamiast współczucia. Nawet jako pierwsza żona, kościelna i upragniona z błysku miłości, byłam traktowana przez miejscową społeczność, bez szacunku należnego ślubnej. Romantyczny Zbójnik zamienił się w zbója. Napiętnowana strachem ofiara od urodzenia. Delikatność, szlachetność tylko ułatwiała im poniewieranie mną. Później usłyszałam, że moja szlachetność była głupotą i słabością, a  czuła wrażliwość poetki – upośledzeniem.. Ciekawe, że tak nazwała moją  nadwrażliwość osoba, która tej samej cechy – choć bez czułości, genetycznie mi przekazanej, u Pana poety, tak nie nazywała. Ale nigdy nie chciałam sprawiać komuś bólu, nawet swoim katom. Tak jak w dzieciństwie, nikt nie był po mojej stronie.

Wyczołgałam się z tego małżeństwa dla ratowania życia swojego i synka..
Musiałam teraz sama utrzymać przy życiu siebie i dziecko. Bez wsparcia finansowego, bo były mąż wpadł w tarapaty a ja miałam dobre serce.. Razem z początkiem wschodzącego kapitalizmu, zdobyłam pracę w bogatej placówce dóbr kultury. Już na początku drogi, podjechała tam limuzyną z wysokiego szczebla rodzinnego, osoba z informacją o moich chorobliwych urojeniach bycia poetką i być może innych oznakach obłędu, przypisywanych mi przez poetyckiego mafiosa rodzinnego i popleczników. Ówczesny dyrektor w rozmowie z kimś zainteresowanym mną, zrobił palcami młynka koło skroni, mówiąc: “Ficowska, to ta niezrównoważona…?”  Odtąd przez 24 lata ciężkiej pracy tam, byłam traktowana jak zwierzę do poniewierania, bez szans na awans, z nędzarską pensją nie wystarczającą nawet na jedzenie. O moją nędzę zawalczył mój przełożony, twierdząc na zebraniu decydującym o pensjach poszczególnych pracowników, że należy mi dać najmniej, bo ” Ficowska jest… milionerką”. A moja wyżej postawiona koleżanka, widząc jak jestem prześladowana, szepnęła mi znacząco : “masz wroga, który się o to postarał”.
Za moją grzeczność i nieodwzajemnianie podłości wobec mnie w pracy, moja brygadzistka ze szkołą podstawową, przyszła do mnie na salę muzealną, której pilnowałam, stanęła przede mną, podparła się pod boki i powtórzyła kilka razy:
” ty głupia jakaś jesteś? Głupia jesteś?”. Zatkało mnie, nie wiedziałam co zrobić. Patrzyłam tylko na nią, nie odezwałam się ze strachu, że wyrzucą mnie z pracy. A ta praca z nędzarską pensją i upodleniem, była jedynym moim źródłem przeżycia wraz z synkiem. To był wybór między śmietnikową nędzą i upodleniem, a wizją samobójstwa, bo nie miałabym nawet tych groszy na przeżycie. Nikt by mi nic nie dał. Przez prawie ćwierć wieku pracy tam, wiele lat było takich, że po opłaceniu mieszkania i przejazdów, miałam dla siebie i synka na życie 100zł na cały miesiąc. Tylko synkowi coś kupowałam. Sama głodowałam i brałam rzeczy ze śmietnika. Pogardliwe oczy sąsiadów wypatrzyły to i pewnego razu mój syn Artur powiedział mi, że kumple mówią mu jakoby jego matka grzebała po śmietnikach. Zaparłam się tego ze wstydu. Teraz już się nie wstydzę. Za to zdumiewało mnie jak nie wstydzili się ci , którzy za pracę ponad siły na państwowym etacie, od rana do wieczora, w niedziele i święta z bezwzględną dyspozycyjnością na każde żądanie przez prawie ćwierć wieku, płacili tak nędzarską pensję, że zepchnęli mnie do śmietnikowe nędzy. Do tego poniewierali mną jak śmieciem. Poetkę , Magdalenę – z domu Ficowską, po mężu Łuszczek. A może właśnie dlatego, mieli tym większą satysfakcję z upodlenia mnie. To był koszmar i upodlenie społeczne.
Przez całe życie obowiązywał mnie nakaz milczenia o moich oprawcach. Przy rozwodzie, palestra zakopiańska przyznała mi 30 zł. alimentów na dziecko, z komentarzem jednego adwokata : “nikt nie da pani więcej”. Była to rażąca dysproporcja, bo w 1981 r. kiedy mój mąż zarabiał, na początku naszego małżeństwa 5000 zł. mieś. ten sam sąd nakazał mu płacenie 3000 zł. alimentów tej samej pielęgniarce ze szpitala w Zakopanem, która groziła mi, że nigdy nie zostanę matką i oblaniem mnie kwasem solnym. A to znaczyło, że dla naszej trzyosobowej rodziny, czyli mnie, synka Artura i mojego męża Józka zostawało, 2000 zł na miesiąc. A były to pieniądze jeszcze przed denominacją.
Pracę w muzeum zaczęłam w 1992 r. od pensji 120 zł. A przeszłam na emeryturę po 24 latach w 2016 r. z pensji 1470 zł.
Dotąd nie odważyłam się przerwać OMERTY, tego mafijnego nakazu milczenia.
Nie zdołałam się też przebić przez ścianę zmowy ciszy o mojej poezji ani przedostać się z moimi wierszami do świadomości społecznej. Ale jak miałam tego dokonać, skoro nawet moja pozostała rodzina nie wiedziała, że jestem poetką. Dawałam wszystkie swoje tomiki i książki z dedykacją swojemu ojcu. Ale znikał ślad po nich. Nigdy nikt z rodziny o moich wierszach nie wspomniał. Myślałam, że mnie tak lekceważą, a oni o tym nie wiedzieli. Zostało przed nimi ukryte, że jestem poetką. Dowiedziałam się tego, kiedy dałam niektórym z nich swoje tomiki wierszy, kiedy miałam już koło piędziesiątki. Byli zaskoczeni, . Nie mieli pojęcia, że jestem poetką, choć piszę wiersze od !5 roku życia. A po moim debiucie poetyckim w tygodniku studenckim ITD, ojciec zadzwonił do mnie na Białobrzeską i zapytał : “Magdziu, czy zostawisz dla mnie miejsce w historii literatury?” Zatajono istnienie mojej poezji przed rodziną i przed światem. To było niepojęte, że nawet swojej najbliższej rodzinie, nie wspomniał o mojej poezji. Moja siostra cioteczna, kiedy dałam jej swoje tomiki wierszy, powiedziała :”ja byłabym dumna, gdyby moje dziecko napisało takie wiersze”. Moje tomiki, które mu dawałam, znikały z powierzchni ziemi, tego nawet ja nie przewidziałam. To był plan zatarcia śladów po mojej poezji, trwający całe moje życie. A gdyby jednak do kogoś dotarły moje wiersze, rozpuszczono lekceważące informacje o mnie, jakobym miała urojenia, że jestem literatem. Miał być to przejaw mojego obłąkania. Niestety ludzie obcy, wierzyli w to na słowo. I traktowali mnie w niewyobrażalnie upokarzający sposób. To było niepojęte. Właściwie dziwię się, że się nie wstydzili. Bo mimo strasznego życia, nie miałam żadnych chorób psychicznych ani urojeń. Ale od wieków metoda kłamliwego zrobienia z kogoś wariata, była najskuteczniejszym sposobem wyeliminowania go i zniszczenia. Takie zmyślone opinie rozsiewał o mnie mój ojciec i były one rozpowszechniane przez wspierające go w tym osoby.. Moją poetycką nadwrażliwość nazwali upośledzeniem.. Tymczasem jedynym moim upośledzeniem, nabytym na całe życie, był paniczny strach przed ojcem. Ten strach trwał ciągle. Przekładał się na przerażenie wobec całego świata. Najwyraźniej emanował ze mnie i wywoływał wrogość i podłość ludzką wobec mnie. Ludzie folgowali sobie, bo instynktownie czuli, że nikt nie będzie mnie bronił. Byłam bezbronną ofiarą do bezkarnego kopania. Na sprawcę tego piętna strachu, działałam jak czerwona płachta na byka. Na mój widok wpadał w furię. Próby bycia człowiekiem wywoływały zabójcze słowa pogardy. Za samo istnienie należała mi się pogarda i unicestwienie. I to było realizowane całe moje życie. Tylko w swoich wierszach odnajdowałam swoje człowieczeństwo, sięgałam nieba i boskiej mocy twórczej. Ale to ukryto przed światem za ścianą milczenia. Rozpuszczane były dyskredytujące mnie opinie. Czasem zaprzeczano mojej tożsamości nawet mojemu istnieniu, mojej poezji. A jeśli już gdzieś się dotarłam, by ludzie mogli poznać moją poezję, uprzedzały mnie opinie, że mam cały wachlarz chorób psychicznych i w efekcie tego mam urojenia, że jestem poetką i podaję się za literata. Oczywiście wszystkie te opinie były wyssane z palca. Były absolutnym i niekompetentnym kłamstwem, a ja nigdy nie byłam chora na żadną chorobę psychiczną. Z powodu tego oczerniania mnie, byłam traktowana w straszliwie upokarzający sposób tam gdzie toczyło się moje życie.. Zatrzaskiwano przede mną drzwi wydawnictw, redakcji literackich. Jestem poetką od 15 roku życia i u jego schyłku dowiedziałam się, że nikt o mojej poezji nie słyszał, nawet moja rodzina. Chociaż bycie poetką nie było dla mnie okazjonalne. Pisałam przez te wszystkie lata, nawet z dna piekieł mojego małżeństwa. Na skrawkach papieru, w rozpaczy, w chwili wytchnienia w morderczej pracy.
ZAPADNIA pochłaniająca mnie i moją poezję, zadziałała skutecznie.
To byłoby na tyle, celem wprowadzenia w treści moich ostatnich tomików, które są rozliczeniem z moim upiornym życiem.
Poetka Magdalena Ficowska Łuszczek.

Translate »