Gniew motyla

Gniew Motyla 2014„Gniew motyla” najnowszy zbiór wierszy Magdaleny Ficowskiej – Łuszczek jest inny niż poprzednie. Miejsce dominującego dotąd strachu zajęła radość życia bez cierpienia. To Magdalena jest tym motylem. Jej gniew dotyczy tych, którzy skazywali ją na „pół wieku umierania” niepotrzebnego, bez sensu, tak prostego do usunięcia. Ludzi mających władzę sprawczą nad jej życiem, którzy nie chcieli udzielić jej ratunku. Gniew na milczącą zgodę świata na jej krzywdę.Przez 50 lat życia, z powodu nadciśnienia klęczała przy sedesie rzygając do nieprzytomności,wypluwając flaki, z bólem rozsadzającym głowę przez dziesiątki godzin.Kiedy zdarzały się 2-3 godzinne przerwy w tym umieraniu na kolanach, pojawiała się wśród ludzi- z umytymi loczkami,śliczna, pachnąca. Tak mocno trzymała się życia,że zacierała wszystkie ślady choroby.Trudno wymagać od niej, żeby szła do lekarzy śmierdząca i zarzygana.Ale opowiadała im o bólu rozsadzającym jej głowę i szyję, a oni mówili: “nie możemy leczyć objawów nie znając przyczyny” i nie dawali jej nic na nadciśnienie. Przyczyny nie poznali nigdy, ale wystarczyły dwie małe tabletki na nadciśnienie, dane jej przez Ordynatora Rehabilitacji w szpitalu Grochowskim w Warszawie, żeby nastąpiło wyleczenie natychmiastowe. Miała już 56 lat i za sobą pół wieku umierania. W jej dzieciństwie mawiano o „zasłonie milczenia”. Na wiele spraw Magdalena spuszcza tę zasłonę.
„Moje życie nie było złe, było upiorne” – powiedziała w rozmowie Magdalena Ficowska – Łuszczek. Jak gdyby ludzie podświadomie chcieli jej wszystko odbierać. Wydawało im się, że „ona ma za dużo”, że dla nich będzie więcej jak ją docisną. Tak sobie teraz tłumaczy niezliczone ciosy, których doznawała.
Jako dziecko myślała, że trzeba przetrwać koszmar dzieciństwa i potem jak będzie dorosła, zacznie się szczęśliwe życie… Zawsze wierzyła w bajki. Ludziom nie przychodziło do głowy, że wcale nie chcieliby być na jej miejscu. Walczyła o życie od chwili urodzenia jako 7 miesięczny wcześniak , o każdy dzień przez 50 lat straszliwych męczarni z powodu nadciśnienia, którego nikt z lekarzy nie rozpoznał, sugerując drastyczną postać migren. Kiedy szukała u nich pomocy mówili, że nic się nie da zrobić, albo że to bzdury. Zdarzało się, że parskali śmiechem. Przecież były to osoby z dyplomami, fakultetami. Czyżby wszystkich zwiódł jej wygląd?
„Tego nie dało się przeżyć, a jednak przeczołgałam się przez to”.
Z domu dostała na życie strach, który zamykał jej dostęp do świata. Mimo to kiedy była nastolatką i przemykała przez Warszawę, bywało, że ludzie „wrastali w chodnik” na jej widok. Czasami, jak się później okazywało, byli to fotograficy. Z takiej „łapanki” porwano ją na kilkanaście okładek kolorowych czasopism. Podpisano z nią umowę na pracę fotomodelki. A ona uciekała, odrzucając różne propozycje. Widać jak komuś coś pisane to go nie ominie. Ten etap życia zakończył się z chwilą zamążpójścia, które wykluczało takie zajęcia.
Po maturze okupionej rzekomymi migrenami już nie zdołała udźwignąć napięcia związanego ze studiami na UW.
Wcześniej mimo tych trudności, w wieku 17 lat wyjechała jako niepełnoletnia na „czerwony dowód tymczasowy” do pracy przy układaniu kwiatów w bukiety w Szwecji. Pracowała tam przez 3 kolejne wakacje. Nie było to łatwe również ze względu na ograniczenia, które stwarzał wtedy socjalizm.
Szczęśliwie wyszła za mąż za herosa z gór polskiego Olimpu.
Niestety dla niej to było wejście z deszczu pod rynnę. Urodziła syna wbrew zaciekłym usiłowaniom miejscowych. Tak jakby wdepnęła w mrowisko wrogich pragnień, broniących dostępu do ich idola.
Zgubne skutki tego kłaniania się złu i poniewierania nią, odezwały się kiedy wróciła do Warszawy z 8 letnim synkiem, po rozwodzie. Zaczął się nowy etap z narastającym powielaniem dramatycznych wzorców z dzieciństwa przez jej syna Artura, prowadzących go do samozniszczenia. Nie umiała temu zapobiec.
Krzyczała z rozpaczy w swoich wierszach. Wydawała tomiki poezji.
Wtedy w 2010 r. zaczęło się pasmo cudów w jej życiu.
Nie mogła wyjść rano do pracy, sparaliżowało jej nogi. Była godzina 8 rano. Turlała się biodrami po podłodze swojej kawalerki, żeby przygotować plecaczek z najpotrzebniejszymi rzeczami na krótki pobyt w szpitalu, który przewidywała. O godzinie 10 rano przyjechał do niej syn Artur Łuszczek, zaalarmowany jej rozpaczliwym telefonem. Kazał Magdalenie wezwać pogotowie. Zadzwoniła na numer alarmowy 112. Pogotowie ratunkowe przybyło  w samo południe-czyli o godzinie 12. Leżała na izbie przyjęć szpitala do 19. Zrobiono jej prześwietlenie tomografem. Wreszcie zjawił się młody lekarz w aureoli loczków. Był życzliwy, powiedział, że już wiedzą co się stało-rdzeń nerwowy Magdaleny był zgnieciony co wywołało paraliż mięśni poniżej krzyża. Zgniecenie rdzenia w kręgosłupie, na wysokości krzyża, było następstwem wypadku w pracy Magdaleny. Kiedy podczas strasznego upadku na kręgosłup, odłamała jej się prawa dłoń, pękła miednica. Jej ciało wskutek impetu upadku, podskakiwało kilka razy, ponownie uderzając o podłogę. Wtedy stało się to co potem uszkodziło rdzeń kręgowy, pod  pękniętą miednicą. Później powiedziano jej, że gdyby to trwało kilka dni dłużej, paraliż by się utrwalił. W szpitalu Bielańskim zdarzył się pierwszy cud. Na polecenie ordynatora oddziału Neurochirurgii, trafiła w ręce geniusza- neurochirurga dr Andrzeja Boguckiego. Po wirtuozerskiej operacji na rdzeniu kręgowym wróciła władza w nogach. Oczywiście nie w pełni. Na leżąco przewieziono Magdalenę do szpitala Grochowskiego na rehabilitację. I stał się następny cud. W szpitalu ordynator Rehabilitacji jeden raz sam robił obchód i odkrył jej zabójcze nadciśnienie, zalecił 2 tabletki i natychmiast stał się cud uzdrowienia. Po 50 latach umierania z głową w klozecie i bólem rozsadzającym czaszkę. I jakoś nikt z lekarzy przez te upiorne pół wieku nie domyślił się, że to nadciśnienie. W obu szpitalach  nie mierzono jej ciśnienia – „za dobrze wyglądała”. Wprawdzie co noc przy pomocy chodzika szpitalnego, szukała pielęgniarek i błagała je o coś na straszny ból głowy i dostawała Pyralginę, która nie pomagała. Lekarz – ordynator Rehabilitacji myślał, że zepsuł się ciśnieniomierz, sprawdzał pomiar 4 razy. Ofuknął ją : „mówiła pani, że to migreny”. Szepnęła: bo tak mi mówiono całe życie.. Nagle dostała to co inni mieli zwyczajnie – życie bez bólu i męki. Wreszcie powstawały wiersze o Gniew motyla 004szczęściu, nie o strachu. Za jednym zamachem jej syn odmienił swoje życie jakby w jednej chwili zadziałały wszystkie wartości, które mu wpajała przedtem bezskutecznie. Naprawdę „Pan Jezus podał jej dłoń”, jak poetka pisze w wierszu „ Kolory nieba „. Tomik „Gniew motyla” Magdalena Ficowska – Łuszczek nazywa rozrachunkowym. Rozlicza się w nim z cierpień całego życia. Lata po 2010 r. były też ostatnie dla jej niezwykłej mamy Wandy Ficowskiej. Dlatego znaczna część tomiku jest wyrazem przeżyć z tym związanych.

Translate »